Poszłam sobie pooglądać ciuchy w H&M, które się ostały po szale zakupowym sprowokowanym przez współpracę z Maison Martin Margiela. Niewiele wisi, ale wciąż część artykułów jest dostępna. I co?
Płaszcz-kołdra, który był chyba najczęściej pokazywanym egzemplarzem tej kolekcji kosztował 999zł. Niemało, a jednak w porównaniu z ceną oryginalną (ok. 2000 euro) kwota około tysiąca złotych polskich nagle robi się niemalże atrakcyjna. Nic dziwnego, że możliwość uszczknięcia odrobiny awangardowego luksusu za niewielką część pierwotnej kwoty wzbudziła entuzjazm sporego grona.
Podczas przeglądania różnych relacji opisujących wspaniałość tej kolekcji przyszło mi do głowy kilka myśli. Nie mam aż tak wielkiej głowy, żeby trzymać w niej wszystkie myśli i część z nich po prostu wypuszczam na wolność. Wygląda to mniej więcej tak…
Źródło: http://carrieniemanculpepper.com/2012/11/13/maison-martin-margiela-for-hm/
Załóżmy, że znalazł się Ktoś, kto tak bardzo chciał mieć ten płaszcz z oryginalnej kolekcji MMM, że odłożył owe 2000 euro i za cenę sporych wyrzeczeń zdobył upragniony przedmiot. Podobno są takie rzeczy, które czasami „musimy” mieć i choć ich zdobycie wymaga poświęceń, to mówimy sobie „warto”. A w listopadzie 2012 roku ów Ktoś widzi dokładną kopię swojego upragnionego płaszcza za dużo mniejsze pieniądze. Jak to wpływa na lojalność, zaufanie czy szacunek dla marki, która „ten sam” produkt sprzedaje za dużo mniejsze pieniądze? Jak myśli o sobie klient, który widzi swój przedmiot pożądania na wielu (zbyt wielu) osobach i być może słyszy pytanie: „o, ty też masz ten fajny płaszcz z kolekcji MMM dla H&M”?
(Chociaż, jeśli dla kogoś zakup płaszcza z oryginalnej kolekcji to nie był żaden wydatek, to pewnie problem jest mniejszy – taką osobę stać na margiele, szanele i diory bez konieczności wyrzeczeń, chyba, że mamy na myśli to, że trzeba iść do sklepu i coś wybrać).
Na pewno dla MMM współpraca z H&M ma olbrzymią zaletę w postaci nieocenionego publicity i zwiększenia rozpoznawalności marki (MMM – dla ścisłości) na skalę światową. Ale co z klientami, którzy cenili w projektach MMM właśnie ową awangardę i niszowość i dlatego płacili za oryginalne projekty?
Z jednej strony cała ta ekscytacja wokół problemu, kto współpracował lub współpracować będzie z daną sieciówką (bo to nie tylko robi H&M) nie dziwi, bo po praniu mózgu przez kolorowe magazyny, różnorakie porady dotyczące tego, co trzeba mieć, szalejące piski i OMG-nie-będę-mogła-zasnąć-bo-od-jutra-kolekcja-jest-w-sklepie! można czasami stracić własne wyczucie, czy rzecz jest faktycznie warta zachodu.
Zastanawiam się też, czy kupując rzecz „od projektanta/tki dla sieciówki” podlegamy hodowli jako potencjalna klientela dla przedmiotów pochodzących z normalnych kolekcji w przyszłości? Bo z nutką w oku wspomnimy, że pierwszą „rzecz od projektanta/tki” kupiliśmy dzięki współpracy nawiązanej przez H&M, a teraz stać nas na oryginał?
Z drugiej strony, jeśli zakup torebki od kogoś o mniej lub znanym nazwisku ma kogoś faktycznie uszczęśliwić, to niech ją po prostu sobie kupi i nie daje sobie zepsuć tej przyjemności jakimś tam tekstem. Blogerce czyjeś wybory w sklepie też snu z powiek nie spędzają, więc na zdrowie!
Złośliwie przy okazji zauważę, że czytając peany na cześć kolekcji MMM dla H&M nie natknęłam się na informację, że te produkty są „made in China” czy „made in Romania”, co powinno chyba wzbudzić zastrzeżenia wszystkich, którym kiedykolwiek przeszło przez klawiaturę sformułowanie „niska jakość sieciówek” i „wykorzystywanie pracy dzieci”.
Najciekawsze jest jednak to, że Martin Margiela w 2002 roku sprzedał swoją firmę, a w grudniu 2009 roku po prostu z niej odszedł. Więc to, co pojawiło się w sklepach H&M jakieś dwa tygodnie temu, to oczywiście oryginalne projekty pochodzące z MMM, ale czy jest to zgodne z podejściem do ubrań i mody reprezentowanym przez Margielę, z którym zapewne wielu chciałoby się utożsamiać? Moim zdaniem to ironia losu, że akurat te projekty trafiły pod strzechy. Los śmieje się z Margieli, a co on sam na to? Nie wiem.
Tyle uwolnionych myśli. I jedna ostatnia: nie jestem w żadnym przypadku „przeciw” lub „za” prowadzeniem współpracy na linii znany dom mody+sieciówka. Po prostu dochodzę do wniosku, że akurat moja skromna osoba nie jest dobrym targetem takiego produktu m.in. z powodów powyższych. Nie zmienia to sprawy, że sam fakt nawiązywania takiej współpracy jest dla mnie bardzo interesujący jako pewne zjawisko z zakresu dosyć już wyeksploatowanego tematu „demokratyzacja mody”, ale z braku lepszego nie wiem, jak je lepiej nazwać.
I co Wy na to?